Monte Rosa – zaczynamy od Punta Indren (3260 m. n.p.m.)
Jest zima. Jesteśmy w rejonie Monte Rosa (najpotężniejszy masyw górski Alp położony na pograniczu Włoch i Szwajcarii), czyli tzw. „łatwe” czterotysięczniki. Pobudka, jak to bywa w górach, przed wschodem słońca. Zwijamy nasz obóz, który poprzedniego wieczoru rozbiliśmy na miejskim parkingu w Alagna Valsesia, gotujemy śniadanko, herbatę, zwijamy klamoty, wrzucamy cholernie ciężkie wory na nasze barki i kierunek wagoniki kolejki linowej.
Kupujemy bilet powrotny na Passo dei Salati (18EUR). Oczywiście to nie Polska, zatem nie ma mowy, aby stać w kolejce oczekującej na wagonik dłużej niż minutę. Pakujemy się w czworo do jednego razem z naszymi wielkimi worami, Joła otwiera piwko i jedziemy na górę.
Dojeżdżamy do Pianalunga (2046 m n.p.m.), gdzie czeka nas przesiadka do wielkiego wagonu, gdzie jedziemy już z zapalonymi narciarzami. Osiągamy Passo dei Salati (2980 m. n.p.m.), wszyscy rozochoceni idą w kierunku wyjścia z budynku, a my do baru. Herbatka, kawka, kawałek ciasta… rozkoszujemy się ostatnimi śladami cywilizacji.
Obok nas siedzą ratownicy górscy, pytamy o drogę i pogodę, oni o nasze plany. Jakby co to wiedzą, co zamierzamy i gdzie idziemy. No nic, nadszedł czas i trzeba zebrać się w sobie i zacząć napierać do góry.
Nie wiem czy można ufać ratownikom, bo mówili, że dojście do Punta Indren (3260 m. n.p.m.) zajmuje ok. godziny. Jak sobie popatrzyłem gdzie to jest i jak wysoko, to wydaje mi się to dość extremalnym czasem: może latem, może na nartach, a może dla kogoś z ich kondycją i wydolnością organizmu? Jedno jest pewne, jeszcze 2 dni temu siedziałem przed komputerem a jedyny wysiłek fizyczny to pójście do kuchni po herbatę, ewentualnie 2-3 piętra po schodach, aby cos załatwić. A teraz plecak ważący dużo ponad 20kg, wysokość w okolicach 3000 metrów (czyli mój dotychczasowy max. wysokości), zima, wiatr i mnóstwo śniegu.
Wyruszamy o godz. 12:00. Zaraz za budynkiem kolejki idziemy w prawo, zakładamy raki, bierzemy czekan w rękę. Przyszedł do nas inny ratownik i mówi, że teren, którym chcemy iść jest dosyć trudny i lawiniasty i lepiej, żebyśmy poszli inna trasą. Posłuchaliśmy rady i teraz lekko pod górę na szczyt, aby później schodzić trawersując ścianę. Przed nami dwójka skiturowców zostawiła za sobą ślady. Śnieg miejscami jest zbity na beton, czasami słabo związany, aż człowiek zapada się po pas. Kontynuujemy trawers zboczem, które kończy się jakieś 300 metrów poniżej w kotle. Czasami trzeba rąbać stopnie i delikatnie, balansując na przednich zębach raków, podążać do przodu.
Nie jest łatwo a nasz przyjaciel „wór” nie pozwala o sobie zapomnieć. Za żlebem kończymy trawers i wchodzimy na wielkie śnieżne pole. Tutaj trasa jest o wiele mniej „psychiczna”, lecz głęboki śnieg utrudnia przemieszczanie się. Już widać cel naszej dzisiejszej wędrówki: budynek górnej stacji kolejki na Punta Indren (3260 m. n.p.m.).
Mozolnie brniemy w śniegu, każdy swoim tempem. Odliczam 30 kroków, wbijam czekan i próbuję złapać oddech. Jak zawsze w górach pierwsze kilka dni mocno dają się we znaki nogom, tak teraz zmęczenia nie odczuwam, lecz są coraz większe kłopoty ze złapaniem powietrza w płuca. Idę systemem – odliczam ustaloną liczbę kroków i zatrzymuję się na odpoczynek. Im dalej tym kroków naliczam coraz mniej, pod koniec wzdłuż traserów liczę tylko do 10, 15. Widzę, że reszta ekipy już dotarła do budynku. Zbieram w sobie ostatnie resztki sił, aby czym prędzej dotrzeć do nich – taaa, łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Różnica wysokości to zaledwie 300 metrów, a jednak daje o sobie znać. Trasa zajęła nam troszkę ponad 4 godziny. Widoki dookoła wspaniałe, piękne słoneczko towarzyszyło nam przez cały czas oraz trochę wiatru. Generalnie czysta przyjemność.
Do budynku kolejki weszliśmy przez otwarte okno w dachu (szybki kilku metrowy zjazd). Wielkie sale, mnóstwo pomieszczeń, toalety, kuchnia itd. Na dachu znajdują się także anteny GSM, stąd powód, dla którego agregat chodził cały czas. Weszliśmy do głównego pokoju, gdzie znajdował się kominek i zaczęliśmy topienie śniegu na wodę, aby przygotować napoje oraz jedzenie. Dziwne jest, że większość ścian oraz sufit były pokryte czerwonymi napisami.
Po dostatecznym napojeniu i najedzeniu, mogliśmy podziwiać zachód słońca. Każdy był dosyć mocno zmęczony wysokością, że nie chciało nam się wychodzić nawet na zewnątrz. Postanowiliśmy także skorzystać z dobrodziejstw kominka i trochę w nim napaliliśmy, aby podsuszyć botki, skarpety i rękawiczki.
Zbliża się godzina 19:00 zatem rozłożyliśmy materace na podłodze, wyciągnęliśmy śpiwory, botki puchowe i położyliśmy się spać. W śpiworze oprócz mojej osoby mam wszystko, co musi być rano ciepłe i w miarę suche: skarpety, botki, rękawiczki, polar, koszulka termoaktywna, dodatkowa czapka itd. Dobranoc.