Monte Rosa: podejście do schroniska Gnifetti (3647 m. n. p.m.)
W nocy było całkiem ciepło, tylko kilkanaście stopni poniżej zera. Jesteśmy w rejonie Monte Rosa zimą, a to już nie przelewki. Jedyny dyskomfort to fakt, że trzeba spać z ustami na zewnątrz, tak, aby wydychać powietrze poza śpiwór, bo inaczej zaraz nam zamarznie i już nie będzie przyjemnie. Do tego nie wiem, czemu nos kompletnie się zapycha, co nie ułatwia oddychania.
Pobudka około 5:00, jest ciemno. Głowa ciężka i boli, a do tego pić się chce. Kolejność czynności jest z góry ustalona: najpierw trzeba wypić herbatę z termosu, która była specjalnie przygotowana wczorajszym wieczorem, ubrać puchówkę, łyknąć coś przeciwbólowego oraz aspirynę, pójść po śnieg i zaczynamy proces topienia i gotowania.
Jołę (organizatora) poskładało najmocniej, więc jeszcze śpi. Za oknem piękny, kolorowy wschód słońca. Herbatka, jedna, a potem druga, kaszka z płatkami, jakiś baton, kabanos, wszystko trochę jakby na siłę człowiek wmusza w siebie. Trzeba zebrać się w sobie, ubrać skorupy i wyjść na zewnątrz, aby znaleźć jak najbardziej zaciszne miejsce, gdzie najmniej wieje, aby móc ściągnąć z siebie kolejne warstwy ubrań kucnąć i jak najszybciej pozbyć się z siebie zalegającego balastu. Przy temperaturze -20 stopni i wiejącym wietrze czynność nie należy do przyjemności.
Udaje nam się pozbierać nasze rzeczy i wyjść około godz. 10:00. Nasz cel to trawers grani w kierunku schroniska. Citta die Mantova (3498 m) a dalej już widać kocioł, na szczycie którego znajduje się schronisko Gnifetti (3647 m. n. p.m.). Ból głowy odpuścił – dobry znak. Dzisiejszego dnia jest ładne słoneczko, mało chmurek, lecz wieje jak cholera. Zatrzymujemy się, aby założyć zewnętrzne, nieprzewiewne spodnie, bo inaczej nie da rady przy tych podmuchach. Na razie nie jest ciężko, bo trawersujemy delikatnie pod górę, śniegu jest całkiem sporo i cały czas nawiewa. Idziemy blisko skał, a tu niespodziewanie Joła, który szedł pierwszy, wpadł po pas do szczeliny brzeżnej. Całe szczęście była na tyle mała, że udało się szybko go wyciągnąć. Postanowiliśmy w tym miejscu jednak związać się liną.
Miałem dzisiaj jakiegoś wyjątkowego pecha, bo po zdjęciu plecaka i postawieniu go na zboczu, chciałem pomóc odczepić Jadzi coś z plecaka i zdjąłem rękawicę, którą bardzo niefortunnie odłożyłem. Zaczęła zsuwać się po lodowym zboczu. Wszyscy patrzyliśmy na nią jak sunie w dół. No tak – spadła jakieś 100 może 150 metrów w pionie niżej. O ile droga w dół zajęła mi kilka minut to pod górę już nie było tak łatwo, zapadając się w śniegu, zmachany na maxa, po 20 minutach byłem znowu obok plecaka.
Założyłem uprząż, związałem się liną i nie wiem jak to się stało, lecz biorąc do ręki kask nieopatrznie wypadł mi z dłoni. Nie będę przytaczał, co wykrzyczałem z siebie, lecz sądzę, że było mnie słychać, aż na dnie doliny. Tym razem potoczył się jeszcze niżej. Oczywiście nikt nie pomoże, no bo sam sobie jestem winny. „Jakaś masakra” – pomyślałem, rozwiązałem się i znowu w dół. Znajoma trasa tym razem zajęła mi znacznie więcej czasu, zwłaszcza droga pod górę – prawie wyplułem z siebie płuca a oddychający ubiór wytransportował na zewnątrz spore ilości potu. Ekipa bardzo wypoczęta, wręcz znudzona czekała, aż będę w stanie kontynuować drogę.
Okazało się, że dalej teren wyglądał na bezpieczny, więc zrezygnowaliśmy z liny. Trochę pod górę i udało nam się dotrzeć do Mantovy. Tutaj należał mi się dłuższy odpoczynek. Na drewnianym podeście w pięknym słoneczku relaksowaliśmy się popijając pyszną herbatkę i wmuszając w siebie batony. Widoki w dół doliny przepiękne, a z drugiej strony widzimy kolejne ponad 150 metrów podejścia.
Zbieramy się w sobie i zaczyna się mniej przyjemna część dnia, czyli ostre podejście. Rezygnujemy z drogi krawędzią kotła, gdzie widać, że strasznie wieje. Podchodzimy mniej więcej do połowy wysokości, każdy idzie własnym tempem, odlicza swoje kolejne kroki i próbuje złapać kolejny oddech. Niby nie jesteśmy wysoko, lecz jednak organizm czuje, że coś jest nie tak, mięśnie się nie męczą, a największy trud to złapać kolejny haust powietrza w płuca. Kurcze przecież nigdy nie paliłem, więc nie powinno być problemu.
Trawersujemy delikatnie pod górę w stronę skał pod schroniskiem Gnifetti. Dochodzimy do poręczówek, które szybko znikają pod śniegiem. Aby dotrzeć do schroniska Joła poręczuje ostatnie 30 metrów będąc asekurowanym przez Kermita.
Cała zabawa przeciąga się trochę, aż powoli zaczynam tracić czucie w palcach u stóp. Słyszę krzyk z góry, zatem teraz kolej Jadzi, lecz to znowu tak strasznie długo trwa. Myślę sobie, co ona tam kurde tyle czasu robi, przecież to tylko kilkanaście metrów po poręczy założonej przez Jołę. Chcąc się przygotować, przepinam sprzęt, wypinam lonż i zgramlałymi palcami, źle odwiesiłem karabinek z kubkiem do szpejarki no i oczywiście musiał mi qrwa spaść. No nie tego to już za wiele! Całe szczęście, że to tylko kilkanaście metrów pionu, zatem po metalowych stopniach w dół, szukanie. Jest, znalazłem! Szybkie złapanie oddechu i w górę. Ile ja się dzisiaj nachodziłem, przez własną głupotę, ale tak to jest. Masz na sobie wiele warstw rzeczy, uprząż, plecak, raki, czekan, itd., czegoś tam dobrze nie widzisz przez zaparowane okulary, kominiarka nasunęła ci się na oczy. Ach szkoda gadać.
Teraz moja kolej, idę do góry i obiecuję, że ściągnę Kermita, aby było mu łatwiej. No tak, łatwo powiedzieć idę do góry: mnóstwo luźnych kamieni, na które trzeba uważać, strasznie luźny śnieg, zapadam się po pas, nie mogę ruszyć z miejsca, wszystko chodzi, nic pewnego, o co można się zaprzeć lub podciągnąć. Do tego palców już od dłuższego czasu nie czuję. Nie wiem jak to Joła załoił na pierwszego, ale jak to mówią „szacuneczek”. Po kilkunastominutowej walce, udało pokonać się te kilkanaście metrów beznadziejnego prawie pionowego terenu. Teraz szybko stan, półwyblinka i ściągam Kermita. Wieje jak cholera, podmuchy nasilają się, coraz więcej śniegu krąży w powietrzu, który oczywiście znajdzie sposób, aby uderzyć w nieosłoniętą cześć twarzy – boli.
Wreszcie schronisko Gnifetti (3647 m n.p.m.), można zdjąć plecak, raki i wejść do małego pomieszczenia, gdzie nie wieje. Dłuższa chwila odpoczynku, nikt nie ma siły, aby zacząć od razu gotować, każdy na swój sposób kontempluje, co przed chwilą się działo. Trud jednak się opłacił, bo widoki są warte każdej wypoconej kropli.. Góry są przepiękne i o tym widziałem od dawna, lecz jest duża różnica, gdy ogląda się coś takiego na zdjęciach w albumie, w galerii lub po wyjściu z kolejki, a po parogodzinnym podejściu w trudnych warunkach z ciężkim plecakiem.
W winterromie (specjalne pomieszczenie w schronisku górskim, które zimą jest otwarte dla alpinistów) jest gaz, z którego nie omieszkamy skorzystać. Zaczynamy topić śnieg, aby uzupełnić płyny: gorące kubki, herbata, multiwitamina, znowu herbata itd. Później coś trzeba zjeść: dzisiaj makaron z kabanosami. Niby pyszne jedzenie, lecz trzeba je w siebie wmuszać, bo apetyt nie dopisuje.
Zaraz po zachodzie słońca, robimy herbatę do termosu i każdy wchodzi do swojej puchowej oazy i zapada w głęboki sen. Prycze są trzypiętrowe, zatem miejsce jest naprawdę niewiele, trudno się obrócić, pisanie pamiętnika, też nie należy do łatwych czynności, po kilku zapisanych zdaniach poddaje się, wszyscy już chrapią, więc dołączę do nich.