Monte Rosa – wejście na Balmenhorn (4167m n.p.m.)
Udało się dzisiaj wyruszyć o godz. 9 rano. Zaraz po zejściu za malutką kapliczką, założyliśmy rakiety śnieżne, bo w nocy napadało mnóstwo świeżego śniegu i każdy krok wiązał się z mniejszym bądź większym zapadnięciem. Nasza droga z schorniska Gnifetti (3647 m. n.p.m.) w kierunku szczytu Balmenhorn, gdzie jest Bivacco Giordano (4167 m. n.p.m.) wiedzie lodowcem, więc oczywiście idziemy związani: pierwszy Kermit, dalej Joła, Jadzia i ja obstawiam tyły. Według prognoz miało wiać zaledwie 20-30 km/h lecz sądzimy, że wiatr jest dużo silniejszy.
Dzień składa się z prostych czynności tzn. idziemy równym tempem, każdy liczy do 30 kroków, po czym następuje odpoczynek, aby można było złapać oddech. Wbijam mocno czekan, opieram się całym ciężarem ciała i próbuję wyrównać oddech. Na tej wysokości ciśnienie atmosferyczne wynosi około 600hPa, więc oddycha się dużo trudniej. Pierwszy raz jestem na takiej wysokości i pierwszy raz doświadczam kłopotu ze złapaniem oddechu. Człowiek zawsze się dowiaduje czegoś o sobie i swoim organizmie.
Idziemy dalej. Trasa prowadzi cały czas pod górę, wiatr podrywa w każdym podmuchu ogromne ilości śniegu, które próbują wedrzeć się do twojego szczelnie opatulonego ciała. Ważne jest, aby kominiarka nie przekręcała się i aby usta wydychały powietrze przez dziurę, bo inaczej okulary zaraz są zaparowane. Wydaje się, że za chwilę dojdziemy do małego wypłaszczenia, że grań, pod którą podchodzimy zaraz się skończy, a tu kolejne rozczarowanie i kolejne metry ostro w górę.
Kermit chyba opuścił kilka lekcji w podstawówce, gdzie było liczenie do 30, bo ja już mam te moje 30 a tu jeszcze trzeba wykonać kilka kroków więcej i dopiero wymarzony odpoczynek, chwila wytchnienia. Oddech ustabilizowany, lecz za to wiatr się wzmógł, że prawie nas przewraca, a tu czuję jak lina pociągnęła mnie i trzeba odbębnić kolejne 30 kroków.
Na jednym z kolejnych przystanków, krzyczę, że powinniśmy odpocząć chwilę dłużej, lecz Joła udaje, że nie słyszy i że nie wie, o co chodzi. Jasne k..rwa, zaraz tu płuca wypluję a on się bawi w głuchego…. W kieszeni polara mam aparat, zatem czasami staram się go wyciągnąć i zrobić jakąś fotkę. Nie jest łatwo, często walę na oślep bez jakiegokolwiek kadrowania czy kompozycji, nawet nie przykładam wizjera do oka jest za trudno, za zimno i jeszcze nie złapałem oddechu, aby normalnie funkcjonować. Szybko chowam, bo już czuję, że idziemy dalej.
Po prawej cały czas idziemy wzdłuż pięknego szczytu Piramida Vincent (4215 m n.p.m.), w oddali widać 3 małe wierzchołki. Gdzieś tam jest Balmenhorn i na nim schron Bivacco Giordano, ale to jeszcze bardzo daleko. Kolejne odliczanie i chwila restu, kolejne liczenia i znowu odpoczynek .Tak mijają minuty. Wiatr próbuje cię zdmuchnąć z obranej drogi, płuca wydają się malutkie, jak u niemowlęcia, usta całe spękane od braku wody, policzka zmrożone od wiatru i śniegu.
W takich chwilach zawsze zastanawiam się, co ja tu robię, po co to robię, po jaką cholerę wybrałem się tak wysoko i to jeszcze zimą – nigdy nie potrafię znaleźć odpowiedzi w trakcie podchodzenia lub w trakcie wysiłku. Nie ma czasu na rozmyślania, nie ma siły na podziwianie widoku, teraz ważny jest tylko kolejny krok i złapanie oddechu. Jedyne co widzisz to swoje rakiety posuwające się delikatnie do przodu, kawałek liny, który prowadzi do następnej osoby z wielkim plecakiem, wbity czekan w lód. Po pewnym czasie stajesz się robotem, powtarzasz czynności na refleksje i podziwianie widoków przyjdzie pora.
Dochodzimy do wielkiej lodowej grani pomiędzy szczytami Corno Nerro (4322 m n.p.m.) oraz Balmenhorn (4167 m n.p.m.). Zrzucamy plecaki i zmieniamy rakiety na raki. Nie jest to łatwe – wieje tak, że gdyby nie zabity czekano dawno byśmy odfrunęli. Widzę, że do szczytu jeszcze daleko, więc krzyczę, że musimy koniecznie odpocząć, a tu miła niespodzianka. Cały czas myślałem, że schron jest na szczycie Corno Nerro a jednak jest na Balmenhorn, zatem właściwie już pod nim jesteśmy. Brakuje kilkudziesięciu metrów pionu i możemy liczyć na schronienie przed wiatrem i śniegiem.
Musimy teraz tylko przetrawersować po lodowej grani kilkanaście metrów i będziemy przy poręczówkach. Lód jest strasznie twardy, aż ledwo wchodzą atakujące zęby raków. Kermit idzie na czworaka tyłem prawie leżąc, za nim Joła po drugiej stronie krawędzi, Jadźka, która bardzo „delikatnie” wbija raki, no i ja staram się jak najmocniej zabić raki i czekan. Wieje strasznie, nie dają rady rękawiczki windstopperowe. Palce są tak skostniałe, że ból sprawia zabijanie czekana.
Wreszcie dochodzimy do miejsca, gdzie jesteśmy osłonięci granią Balmenhorn. Teraz czeka nas tylko kilkanaście metrów po metalowych stopniach wzdłuż poręczówek. Najpierw jednak trzeba zrobić coś z 10 zmarzniętymi na kość palcami, tak, aby pomagały nam w procesie zdobywania kolejnej klamry, i aby potrafiły obsłużyć przepięcie karabinka do poręczówki. Huhanie, rozcieranie przynosi pozytywny efekt. Niestety ból jest największy, gdy wraca krążenie i czucie…. Dłuższą chwilę później już przypinam kolejny raz karabinek do poręczówki, raki zgrzytają o kolejną klamrę, a czekan gdzieś tam obija się przypięty do uprzęży. Wreszcie widzimy 4 metrową figurę Chrystusa „Christo delle Vette” oraz blaszany schron Bivacco Giordano. Jest udało się zdobycie Balmenhorn.
Standardowo, aby dostać się do środka, musimy odkopać wejście, lecz ważne jest, że już dzisiaj nie musimy nigdzie więcej podchodzić, że możemy zrzucić z siebie garby i usiąść w miejscu, gdzie nie wieje. Teraz jest czas na odpoczynek, na reset.
Sam schron bardzo mały, lecz klimatyczny. Posiada korytarz, nieczynną toaletę i jedno pomieszczenie, gdzie znajduje się kuchnia i jadalnia. Na górę, gdzie są miejsca leżące, prowadzi drewniana drabina. Topimy śnieg, aby przygotować kolejne porcje napoju oraz coś do jedzenia.
Wszyscy nieźle wymęczeni po 5,5 godzinnym zmaganiu się z wiatrem, śniegiem i własnymi słabościami. Teraz wreszcie jest chwila na dokładne rozeznanie się, co nas otacza i gdzie jesteśmy. Dookoła wspaniała panorama, na kolejne szczyty, które mieliśmy w planach, widać piękny Corno Nerro, za nim Ludwigshohe (4342 m n.p.m.) i Signalkuppe (Punta Gnifetti) (4554 m n.p.m.). Z drugiej strony widzimy potężny szczyt Piramidy Vincent (4215 m n.p.m.) i w oddali inne szczyty Alp.
Zaczyna się ból głowy, apetytu nie ma. Wmuszam w siebie 2 wafelki i mnóstwo płynu. Czuję, że liofila nie dam rady zjeść i nic innego. Chce się tylko położyć, aby głowa przestała boleć. Wszyscy pokonujemy ostatnie 2 metry pod górę ze śpiworem w ręku, aby ułożyć się wygodnie i dać odpocząć organizmowi. Ból coraz bardziej daje się we znaki, zatem szybko próbujemy zasnąć – jest coś około 16:00.
Kilka godzin później przebudzam się, kilka łyków herbaty i tabletki: aspiryna oraz coś przeciwbólowego i dalszy etap snu. Mam nadzieje, że to pomoże. Zobaczymy, co przyniesie kolejny dzień.