Rangun – ostatni przystanek na trasie…
Śniadanie to dobry początek każdego dnia. Wchodzimy po wąskich schodach na górne piętro naszego guesthousa i tu niespodzianka. Posiłek jest w postaci szwedzkiego bufetu, każdy je ile chce. Ale przecież nie ilość, ale jakość się liczy. I tu kolejne zaskoczenia: różnorodność potraw była naprawdę duża: niezliczone ilości owoców, tosty, grzanki, ryż, makaron, sałatki, dżemy od koloru do wyboru.
Dopiero później zreflektowaliśmy się, że wszyscy polecają tu nocleg ze względu na największe śniadanie w mieście. Czasami nawet osoby z zewnątrz przychodzą, aby dobrze rozpocząć dzień. „Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia” mówi sympatyczny właściciel tego przybytku.
Po raz kolejny dziwi polityka wydawnictwa LonelyPlanet. Stare wydanie przewodnika zachwalało ten guesthouse oraz wielkie i wyborne śniadanie, a najnowsza wersja nawet nie wspomina o tym miejscu. My z czystym sumieniem możemy polecić pyszny i zdrowy posiłek serwowany pod tym dachem.
Włóczęga to dobre słowo określające nasz sposób na poznawanie miasta. Pokonujemy kolejne metry chodników, przechodzimy przez kolejne skrzyżowania i zatrzymujemy się w miejscach, gdzie jest dla nas ciekawie lub interesująco.
Rangun to stosunkowe młode miasto. W 1755 roku król Alaungpaya po podbiciu centralnej części kraju, postanowił rozbudować osadę Dagon, która istniała tutaj od VI w. skupiając się wokół The Shwedagon Pagoda, nazywając ją, Yangon czyli „koniec walk”. Później nadszedł czas Brytyjczyków, którzy zmienili istniejącą nazwę na Rangun. Niestety w latach 60-tych XX w. wojsko opanowało kraj wprowadzając starą nazwę stolicy: Yangon.
W chwili obecnej Aung San Suu Kyi (laureatka pokojowej nagrody Nobla, od wielu lat zamknięta przez rząd w areszcie domowym) i Liga na Rzecz Demokracji (NLD) promują korzystanie z nazwy Rangun, na znak poparcia dla demokracji.
Pierwsze, co rzuca się od razu w oczy to, o czym pisałem wcześniej to sposób zagospodarowania chodników. W godzinach porannych są pokryte niezliczoną ilością straganów oferujących m.in. owoce. Siedzi sobie sympatyczna Birmanka trzymając ślicznego chłopca na rękach handlując tylko i wyłącznie bananami. Zaraz obok stoisko z usypaną piramidą kokosów czy ananasów. Bardzo popularne są tu także skrzętnie polerowane jabłka, pomimo, że cenowo są droższe od innych „egzotycznych” owoców.
Rangun jest dosyć ruchliwym miastem. Szerokie, w większości 3 pasmowe jezdnie wypełnione są maszynami podobnymi do samochodów, gdzie mam wrażenie, że jedynie w pełni działającym urządzeniem jest bezlitosny klakson.
Praktycznie na każdym kroku możemy oglądać kolonialne budynki, których lata świetności minęły dawno temu. Pozostały sypiące się mury, często przykryte grubą warstw kurzu i kabli elektrycznych. Piękne zdobienia są ledwo widoczne spod łuszczącej się farby i odpadającego tynku.
W niektórych miejscach jednak ktoś postanowił wyłożyć pieniądze na odnowienie fasady, gdyż dookoła rozstawione są bardzo chybotliwe rusztowania wykonane z bambusa. Wygląda to jak domek z kart, który przy delikatnym podmuchu rozpadnie się. Aż ciarki przechodzą, jak sympatyczny robotnik biega po tych konstrukcjach w swoich japonkach lub boso, trzymając jedną ręką puszkę z farbą, a w drugiej pędzel. Czasami ktoś ma jakiś kawałek sznurka, aby się przywiązać. Czy nie obowiązują tu żadne przepisy BHP? Czy nie na nadzoru budowlanego?
Spośród zniszczonych budowli w tej części miasta wyróżnia się jeden: piękny, biały budynek, czyli The Strand Hotel – jeden z najbardziej luksusowych hoteli w kraju. Odwiedzany przez największe światowe sławy, spali tu m.in.: Mick Jagger, Oliver Stone, George Orwell. Został wybudowany z 1896 roku przez braci Sarkie.
Każdy może wejść do lobby, napić się herbaty w restauracji lub po prostu pokręcić się po pięknie stylizowanych korytarzach i pomieszczeniach. Część z nich to galerie sztuki lub bardzo ekskluzywne sklepy, gdzie ceny startują od setek dolarów za eksponat.
Miejsce wielkiego kontrastu: z jednej strony mamy hotel, gdzie, aby spędzić tu noc, trzeba wydać minimum 550$, a po przeciwnej stronie ulicy, ludzie grzebią w śmieciach, aby znaleźć cokolwiek wartościowego lub po prostu jedzenie.
Jest strasznie gorąco, zatem co jakiś czas zatrzymujemy się w przydrożnych knajpkach na Star Colę, aby ugasić pragnienie. Najczęściej jest to rodzinny biznes. Siadamy na malutkich plastikowych taboretach, sączymy pyszny napój i oglądamy toczące się dookoła życie.
Musimy zawitać w Bagyoke Aung San Market, czyli jedno wielkie targowisko. Większość stoisk (a jest ich ponad 2000) oferuje biżuterię i drogocenne kamienie. Niestety nie jesteśmy znawcami, zatem nie chcemy ryzykować zakupu jakiegoś podrobionego szkiełka. Za to w części wyrobów z trawy, bambusa i wikliny znajdujemy mnóstwo asortymentu dla nas. Jak zwykle: trzeba długo oglądać, wybierać, targować się, odchodzić i znowu wracać. Najważniejsze, aby obie strony były zadowolone: kupujący i sprzedający z dobitego targu.
Wszystko, co najlepsze można kupić na ulicy. Bardzo przypadło nam do gustu coś na styl chapati. Chłopak bierze do ręki mała kulkę ciasta, rozciąga ją, aż powstanie duże koło, po czym całość zawija do środka, aby „naleśnik” miał wiele warstw. Teraz tylko trochę z jednej i drugiej strony przypieka na rozgrzanej blaszce i gotowe.
Zaopatrzeni w słodkie przekąski idziemy posiedzieć na przystani Myanmar Five Star Line. Ludzie wsiadają i wysiadają z łódek z dużą ilością bagaży, zakupów, aby przedostać się na drugą stronę rzeki. Nikt się nie spieszy, wszyscy z uśmiechem na ustach, jedni czekają na klientów, inni grają w szachy, ktoś tam naprawia swoją łódź. Czas wolno płynie.
Aby dobrze zakończyć dzień kupiliśmy 2 bilety na hollywoodzką nowość: „2012” w Nay Pyi Daw Ciemna. Musze przyznać, że nie spodziewałem się tak dobrej jakości kina. Wygodne fotele, duży ekran, wszędzie czyściutko.
Siedzimy na naszych miejscach i obserwujemy nadciągające całe rodziny: od maluszków trzymanych przez rodziców na rękach po staruszków. Dookoła mnóstwo młodzieży, która podobnie jak w Europie odstawiła się w najlepsze ciuchy. Każdy z nich wchodził z wielką reklamówką jedzenia: chipsy, ciastka, napoje. Seans jeszcze dobrze się nie zaczął, a wszyscy zaczęli jeść i tak, aż do napisów końcowych. Nikt nie zważał na to, że przez chrupanie czasami zagłuszali Dolby Surround. Film był w angielskiej wersji językowej, lecz miejscowym to nie przeszkadzało: dla nich najważniejsze było spotkanie z kulturą, samo bycie w kinie i migający obraz.
Grubo po północy kroczymy ciemnymi ulicami Rangunu do swojego guesthousa. Bez najmniejszego uczucia strachu, pomimo, że jesteśmy nie na swoim kontynencie, nie w swoim mieście. Pięknie tu jest… i tak bezpiecznie.
PS. Wyjazd do Birmy odbył się w dniach 5-30.11.2009. Zachęcam do zapoznania się z planem i mapą podróży.