Ngwe Saung Beach – nicnierobienie…
Przyszedł czas, aby zatrzymać się na dłuższą chwilę, aby w ciszy i spokoju można było przemyśleć ostatnie dni, to, co się wydarzyło, czego się doświadczyło, wspomnieć ludzi, jakich się spotkało. Pierwotnie planowaliśmy pojechać na Ngapali Beach, lecz dosyć wysokie ceny oraz trudności w dostaniu się tam z Baganu przeważyły szalę i przyjechaliśmy tutaj, do Ngwe Saung Beach.
Nie byłbym sobą, gdybym nie wstawał, co ranek na wschód słońca. Aż żal byłby spędzić tu cudowne chwile, nie rejestrując, ani jednego z magicznych poranków. Oceńcie sami…
Tak naprawdę niewiele człowiekowi potrzeba, lecz to miejsce warte jest uwagi. Shwe Hin Tha to przepięknie położona grupa bungalowów z widokiem na piaszczystą plażę i morze. Mieszkamy sobie w małym domku zrobionym z bambusa, gdzie znajduje się duża sypialnia z wielkim, małżeńskim łożem wyposażonym w moskitierę oraz wiatrak na prąd.
W środku jest prosta łazienka z prysznicem, a przed drzwiami mały tarasik, gdzie na drewnianym stoliku zawsze czeka na nas termos z zielono – miętową herbatą. Dookoła wszędzie mnóstwo zieleni, palmy, pięknie pachnące kwiaty. Cisza i spokój.
Nie planujemy niczego, nigdzie nam się nie spieszy. Drewniany leżak pod palmowym parasolem będzie naszą oazą na najbliższe kilka dni. Kilkaset metrów dalej widnieje Lover’s Island, gdzie podczas porannego odpływu można dojść prawie suchą stopą. Po jej wschodniej stronie znajduje się mała rafa zamieszkała przez wielobarwne rybki.
Leniwym popołudniem udajemy się z pożyczoną maską i fajką, aby podglądnąć trochę mieszkańców Zatoki Bengalskiej. Czasami duże okazy powoli suną, aby znaleźć pożywienie, a zaraz obok przepływa cała ławica malutkich, niebieskich lub pasiastych rybek. Słońce dosyć mocno daje znać o sobie, lecz tym razem jesteśmy dobrze przygotowani: filtr z faktorem SPF 30 – to podstawa.
Najlepsze w obecnej sytuacji jest to, że nie interesuje nas, która jest godzina, ani że cokolwiek musimy robić. Po prostu: miejsce raj.
Od czasu do czasu odzywa się żołądek, zatem leniwie zastanawiamy się czy idziemy dzisiaj na jedzenie do wioski, czy stołujemy się w tutejszej knajpce. Szefowa kuchni, czasami pomaga podjąć nam tą, jakże trudną decyzję i przynosi pokazać świeży połów jednego z miejscowych rybaków. Dzisiaj to średniej wielkości ryba z wielkimi zębiskami, a innego dnia pyszne, soczyste i jakże kruche, grillowane krewetki tygrysie.
Wieczorkiem czytamy książkę, leżymy, odpoczywamy. Gdy zbliża się zachód słońca wracam do bungalow po statyw, aby uwiecznić to zjawisko. Tak to można sobie żyć…
PS. Wyjazd do Birmy odbył się w dniach 5-30.11.2009. Zachęcam do zapoznania się z planem i mapą podróży.